wtorek, 21 maja 2013

"Symphony Of Destruction" Rozdział IV: Wspomnień Czar

Tym razem notka w nieco innej formie niż zwykle. I momentami (w mojej opinii) mocno brutalna. 
A więc, zapraszam do czytania!!!




Kowalski
***
Pomimo tego, że zdarzenia w Gwatemali miały miejsce bardzo dawno temu, to doskonale je pamiętam, w każdym, nawet najdrobniejszym szczególe. Coś takiego zostawia głębokie ślady na psychice. Zmienia twój światopogląd. W ciągu kilku chwil dostrzegasz, że życie jest bezcenne i bardzo kruche. W wojsku nie możesz się wycofać. Nawet jeśli otaczający cię towarzysze broni, padają jak muchy, jeden po drugim. Twoim obowiązkiem, jest trwanie w swoim miejscu i odpowiadanie ogniem, tym po drugiej stronie lufy. Nieważne, że mogą mieć rodziny, które będą ich opłakiwać, ważne są tylko rozkazy. Zabić wszystkich wrogów. Nie brać jeńców. Czasami miewam złe sny przypominające mi o tej operacji. Nasz oddział rozdzielił się na kilka mniejszych grup i rozpoczął ostrzał bazy wroga. Była świetnie opancerzona, a obrońcy dysponowali zarówno lepszą bronią, jak i lepszymi ludźmi. Przed oczami wciąż mam obrazy moich druhów ginących w makabryczny sposób.
Szczególnie wrył mi się w pamięć pewien sokół, którego czaszka dosłownie eksplodowała od nadmiaru ołowiu, który się w niej znalazł. Jednak ostatnie spojrzenie, posłane mi przez tego ptaka nie było wystraszone czy smutne. Widać w nim było coś na kształt akceptacji, a zarazem ulgi. Siedzieliśmy w okopach, zasypywani gradem pocisków agresora, bez jakiekolwiek nadziei na przeżycie. Rów z minuty na minutę, coraz bardziej wypełniał się ciałami zabitych. Większości z nich brakowało niektórych kończyn, co było zapewne spowodowane wszechobecnymi eksplozjami. Pomimo tego, że byłem świadom tego, że wrogom zależy tylko na zabiciu mnie i wszystkich dookoła, to nie potrafiłem z zimną krwią pociągnąć za spust, ze świadomością, że pocisk, który wystrzelę, odbierze komuś życie. Jednak, musiałem to zrobić. Wystawiłem broń poza brzeg okopu i zacząłem strzelać na ślepo, sądząc, że to coś da. I faktycznie, dało. Ujawniło moją pozycję. Gdy, skończyła mi się amunicja i musiałem przeładować, usłyszałem wystrzał z działa. Kilka sekund później, pocisk trafił bardzo blisko mnie. Nie mam pojęcia jakim cudem przeżyłem, bo zostałem odrzucony przez falę uderzeniową, a następnie zasypany mokrą ziemią. Po jakimś czasie udało mi się spod niej wydostać. Nie słyszałem dosłownie niczego przez dłuższą chwilę. Ciągle otumaniony rozejrzałem się wokół. Wszystko wydawało się dla mnie odległe, niedostępne i niewyraźne, ale wiedziałem, co tak naprawdę zobaczyłem. Pole bitwy. Prawdziwe oblicze wojny. Wszędzie leżeli martwi żołnierze. Na twarzach wielu z nich malowało się zdziwienie, połączone z obawą. Przed śmiercią. Wiedzieli, że umierają, lecz nie mogli nic na to poradzić. Pozostawało im odejść z tego świata, z takim właśnie wyrazem twarzy. W końcu ocknąłem się i rozpocząłem szaleńczy bieg do jakiejś bezpiecznej pozycji. Obok mnie spadały pociski z dział, trafiały kule z karabinów, ale nie zatrzymałem się, bo wiedziałem, że to będzie oznaczało niechybną zgubę. Dotarłem do pobliskiego bunkra, gdzie było już kilku naszych. Wśród nich był między innymi Etan, znajomy Skippera. Na podłodze leżeli martwi rebelianci, z poderżniętymi gardłami i przestrzelonymi głowami. Żołnierze, którzy przejęli bunkier, zatracili się w walce, całkowicie zapominając o pojęciu słowa „litość”. Siedzieli przy karabinie maszynowym MG 34. Kilku z nich ładowało amunicję, a jeden strzelał. Miałem z nim kontakt wzrokowy, dosłownie, przez ułamek sekundy, ale widziałem szaleństwo w jego spojrzeniu. Nagle, ściana fortyfikacji rozleciała się w drobny mak, za sprawą wrażej rakietnicy. Większość komandosów zginęła od razu, rozbijając się o ścianę, lub zostając przygniecionym przez fragment budynku. Zostało nas tam tylko trzech. Chwyciliśmy za broń i rozpoczęliśmy ostrzał. Etan dostał krótką serię w klatkę piersiową i upadł na posadzkę, dławiąc się własną krwią. Ryś, który był kolejnym ocalałym, spojrzał na wilka, a sekundę później, został trafiony w głowę, której fragmenty, poleciały we wszystkich kierunkach. Spanikowałem i nie oglądając się za siebie, uciekłem z ruin, pozostawiając tam zmarłych. Po krótkim momencie, gruzy zostały zbombardowane. Nawet nie się nie zatrzymałem, by na nie spojrzeć. Co sił, skierowałem się w stronę lasu, w nadziei, że znajdę tam schronienie. Nikt nawet nie dostrzegł mojej dezercji. W ferworze walki nie zauważyłem, że sam zostałem postrzelony i rana obficie krwawiła. Zapewne umarłbym tam, w tym zapomnianym przez Boga lesie, w małym kraju Ameryki Łacińskiej, mając za sobą tak niewiele lat życia, tak niewiele doświadczeń i przeżyć, gdyby nie Skipper, który w jakiś cudowny sposób dotarł do mnie w ostatniej chwili i pomógł mi opatrzyć ranę.
***
Szeregowy
***
Zawsze uważałem wojnę za zło. Zło, które niestety jest konieczne.  Wydarzenia z Gwatemali, tylko utwierdziły mnie w tym przekonaniu. Bowiem, gdyby nie poświęcenie tej niezliczonej ilości istnień, zginęłoby jeszcze więcej osób. Kowalski i ja zostaliśmy rozdzieleni i trafiliśmy w różne miejsca na linii frontu. Tam, gdzie znalazłem się ja, przeciwnicy byli okrutnikami. Nie strzelali, by szybko skończyć czyjś żywot, o nie. Strzelali, by zadać, jak największy ból, zranić. Świetnie pamiętam krzyki i błagania rannych. Nie prosili o pomoc. Tylko o to, by ich dobić. By zakończyć ich niewyobrażalne cierpienia. Pomimo tego, że widziałem, jak moi towarzysze zabijali rannych, sam nie pociągnąłem za spust. Nie potrafiłem. Zacząłem biec wzdłuż umocnień, bez żadnego konkretnego celu. W pewnym momencie przystanąłem na chwilę, by zaczerpnąć tchu i zobaczyłem stertę zwłok. Jednak, nie wszyscy byli martwi. Jedna pingwinka jeszcze żyła. Była mniej więcej mojego wzrostu, tak mi się przynajmniej wydaje. Miała blond włosy, które były posklejane krwią, zarówno jej, jak i jej druhów. Widocznie krzywiła się z bólu, trzymając się za lewy bok. Popatrzyłem jej prosto w oczy. Miały kolor jasnego srebra i nie pasowały do reszty tej osoby. Widać w nich było ciekawość, radość i spryt. Ale ogólny obraz tej postaci przedstawiał się wyjątkowo mizernie. Próbowała coś powiedzieć. Z miejsca wiedziałem, o co jej chodzi. Nie wiem, co mną wtedy kierowało, chłodna kalkulacja, głupota, adrenalina, złość, czy też pewien rodzaj litości, ale po chwili wahania, wystrzeliłem. Do dziś żałuję, że nie spróbowałem jej pomóc. Jednak wtedy, to nie miało znaczenia, bo dostrzegłem biegnącą w moją stronę postać. Z początku nie dostrzegłem, kto to. Po chwili zobaczyłem. To był Skipper.
***
Rico i Kathy przemierzali podziemne tunele bazy rebeliantów, które wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Co kilkadziesiąt metrów podkładali bomby, wszystko szło jak z płatka. Co prawda, po drodze musieli zabić kilku strażników, ale nie było to jakimś wielkim wyzwaniem. Misja nie była trudna, jednak coś w tym miejscu ich przerażało. Wszystko było zbyt sterylne, lampy migotały, jakby były nie do końca pewne tego, czy powinny świecić. Sceneria przywodziła na myśl serię horrorów o Obcym. Mimo to, nieloty szły niestrudzenie naprzód, tu i ówdzie podkładając ładunki wybuchowe. Powoli zbliżali się do końca, co ich cieszyło. Mieli olbrzymią ochotę wyjść z tego miejsca, które przyprawiało ich o gęsią skórkę. Nagle w komunikatorze dziewczyny dało się słyszeć głos Skippera:
~ Jak wam idzie?
- Dobrze, już prawie skończyliśmy - odparła dziewczyna o zielonych oczach.
~ Świetnie, spotkamy się przy wyjściu.
Po tych słowach się rozłączył. Chłopak podłożył jeszcze kilka bomb, po czym wraz z pingwinką skierował się w stronę wyjścia. Szli w ciszy korytarzem, gdy ujrzeli promienie księżyca, wpadające przez uchylone drzwi bazy. Ale pamiętali, że je zamknęli. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, poszli w kierunku wejścia. Nagle drogę zablokował im czarno-biały kot i z szelmowskim uśmiechem przyszytym do twarzy, rzekł:
- Nie wyjdziecie stąd żywi.
Pingwiny popatrzyły po sobie, a potem po przeciwniku. Był może trochę wyższy od nich, miał błękitne oczy i był umięśniony. Stał w miejscu, z łapami skrzyżowanymi na piersi i z tym swoim uśmieszkiem, który wydał im się wręcz złowieszczy. W jego wzroku, było coś, co odradzało atakowania go. Ale ptaki, za wszelką cenę, chciały już opuścić to miejsce, zanim wyleci w powietrze, więc skoczyły w stronę dachowca. On tylko na to czekał.



C.D.N.




I jak wrażenia?

5 komentarzy:

  1. Wow...
    To jest... to jest... niesamowite!
    Twoje opisy są takie plastyczne, jakbyś sam znalazł się na polu walki. Wszystkie obrazy bez większych problemów pojawiają się w mym umyśle, wprowadzając mnie w niezwykłą, wojenną atmosferę.
    Po prostu majstersztyk.
    Nie wiem nawet, co pisać dalej. Aż brak mi słów...
    Pozdrawiam,
    Blackie Line

    OdpowiedzUsuń
  2. To chyba najlepsza notka ze wszystkich. Opisy walk, zabitych, przemyślenia pingwinów... Świetne. A nawet więcej. Nie mogę nawet wyrazić mojego podziwu...

    OdpowiedzUsuń
  3. Jej, dzięki ^^
    Szczerze powiedziawszy, to nie byłem pewien czy to przejdzie, ale jak widać, obawy były nieuzasadnione...
    Ale na serio, nie wiem jakie dać zakończenie: totalnie kijowe czy kijowe?

    OdpowiedzUsuń
  4. Czy można dostać jakiś specjalny bonus za zajebi.ste zakończenia trzy razy z rzędu?! WOW! Super deskrypcja, moja ulubiona linijka: „lampy migotały, jakby były nie do końca pewne tego, czy powinny świecić.” Super naprawdę!
    Cudowne to opowiadanie, tylko boję się o Rico i Kathy :( idę zobaczyć czy nic im się nie stanie :) jak to dobrze, że czytam z opóźnieniem, bo nie muszę czekać na nowe notki ^^

    OdpowiedzUsuń
  5. Boże Szeregowy kogoś dobił? Genialne nawet.

    OdpowiedzUsuń