sobota, 12 października 2013

EPILOG (ostatniusieńki wpis)

Last goddamn note, so comment this one fuckin’ time.



EPILOG [How Do You Own The Word?]




Migotliwe światło żarówki rozjaśniało niepewnie długi podziemny korytarz w bazie Bulgota. Zwisała na długim kablu wystającym z sufitu bujając się lekko w prawo i w lewo. Po obu stronach tunelu ciągnęły się dwa niknące w dali rzędy drzwi o różnych kolorach i oznaczeniach. Jeden, dwa, trzy… I tak aż do pięciu setek. Były stare i nowe, kolorowe i wyblakłe, na jednych farba się łuszczyła, zaś na innych mieniła się w półmroku.
Delfin szedł przed siebie w opustoszałym kompleksie szukając pomieszczenia z numerem trzynastym. Ostatnią rzeczą, o jaką poprosił swoją byłą już sekretarkę było przygotowanie mu kilku przedmiotów w tymże pokoju.
Wzrok lewego oka błądził po betonowych ścianach, przeskakując z numeru na numer, z żarówki na żarówkę. Choć odzyskał wzrok w drugim, często zamykał jego powiekę, z przyzwyczajenia. Przejechał płetwą po paśmie blizna pokrywających prawą część jego twarzy, tam gdzie niegdyś miał metalową opaskę. Jego skóra była sucha i szorstka, a nie gładka i delikatna, jak kiedyś.
Zaczął się zastanawiać, po co tak naprawdę było mu to wszystko. Mógł pozostać duchem i zabić Irisha przy pierwszej okazji, ale wolał mu pomóc. Dlaczego? Sam chciałby to wiedzieć. Skipper zapewnił mu przykrywkę, ale Bulgot nigdy nie lubił bezczynności, ciągnęło go do rozgłosu. Miał rok spokoju. Potem znalazł go ten skurwiel o czarnej skórze pokrytej bliznami i zaproponował mu układ. Propozycję nie do odrzucenia. I Francis faktycznie jej nie odrzucił. Zajęło im to nieco czasu, ale nie mieli większych trudności.
Kowalski zabił jednego z lemurów z oddziału Jeffersona i popełnił samobójstwo, skacząc z klifu. Albo ktoś go z niego zrzucił. Nieważne. Efekt był taki, że było o dwóch mniej. Potem rozesłali ich do różnych ogrodów zoologicznych i stracili kontakt.
No, Szeregowy często rozmawiał ze swoim wujkiem, Nigelem. Dlatego, gdy Doris i Francis zamordowali agenta, młodziak przyleciał na jego pogrzeb, razem z wieloma innymi komandosami. Wszyscy na stypie wylecieli w powietrze.
Doszedł do trzynastki i zatrzymał się przed drzwiami. Stare, większe od innych, z solidnego drewna, pokryte bordową, odchodzącą już farbą, z pozłacaną gałką. Przekręciła się ze skrzypieniem i drzwi się otwarły. Delfin rzucił ostatnie spojrzenie korytarzowi i pchnął drzwi, a te z głuchym i donośnym jękiem, niosącym się wśród pustych ścian ustąpiły.
Pomieszczenie nie było duże. Idealnie białe ściany, podłoga i sufit, czarna szafka, szklany stolik i wielka kwadratowa wanna. Francis pociągnął drzwi do siebie, zamykając je. Z tej strony nie było klamki. Na stoliku leżała paczka aspiryny i długi nóż. Obok stały szklanka i butelka wody. Delfin podszedł do wanny i odkręcił kurek z ciepłą wodą, którą od razu zaczęła parować.
Przysiadł na stoliku.
Potem znaleźli Neila, w Hoboken, gdzie oddawał się pijaństwu i postanowili go wykorzystać. Irish chciał załatwić Skippera i sekcję z Chicago, ale Bulgot postanowił, że sam to zrobi. Chciał spojrzeć Skipperowi w oczy, zanim go zabije.
I tak się stało, Bulgot pamiętał, jakby to było wczoraj.
Stary Wensty, dowódca oddziału, leżał w kałuży własnej krwi, próbując bezskutecznie wepchnąć wywleczone ze swojego brzucha wnętrzności z powrotem do środka. Kolejny pingwin siedział oparty o ścianę z nienaturalnie przekręconą w bok głową. Następne dwa unosiły się w podziemnym basenie z poderżniętymi gardłami. Pośrodku tego wszystkiego stał Skipper, chwytający się z desperacją harpuna starczącego z jego klatki piersiowej. Wszystkie pióra przybrało kolor rdzawej czerwieni, a z rany wciąż wypływała krew.
- Będziesz… Smażył się w… - Zaniósł się krwawym kaszlem, brudząc posoką ściany. – cholernym piekle. – Samo oddychanie sprawiało mu ból i trudności, nie mówiąc o mówieniu.
- Pewnie tak – przyznał wtedy Francis, naciskając spust po raz drugi. Ptak zatoczył się do tyłu i pośliznął na mokrej, czerwonej kałuży. – Pamiętasz, co ci obiecałem wtedy, na plaży, kiedy mnie opatrzyłeś? – zapytał. – Że już nigdy nie będę próbował zrobić nic ani ludziom, ani komandosom. – Parsknął. – Wychodzi na to, że jestem słaby w dotrzymywaniu obietnic.
Pingwin przemówił, resztkami uchodzących z niego sił.
- Powiedziałeś… że zabijesz… zabijesz Irisha… jeśli… go znaj… dziesz… - wydyszał. – Obiecałeś.
Delfin zmarszczył brwi.
- Nie.
Nacisnął spust po raz trzeci.
Neil oczywiście nic nie wiedział o ich małej maskaradzie. Był święcie przekonany, że Francis chce mu pomóc. Wszystko szło dobrze, do czasu, gdy ten cholerny dureń podsłuchał jego rozmowę z Doris i dowiedział się o tym, co niegdyś między nimi zaszło. Musiał zginąć. Nikt w dowództwie nie płakał, gdy znaleźli go w stercie ryb.
Bulgot spotkał się z Rico na barce wycieczkowej. Mówił mu tylko, co ma robić, a ten, jako iż nie potrafił zbyt dobrze mówić tylko potakiwał. Ciekawe, jakie było jego zdziwienie, gdy w jego plecy trafiła cała seria pocisków.
Leżał na stole przy którym siedzieli, łapiąc płytkie oddechy i może słuchając, a może nie słów Francisa.
- O dziewczynę i młodego się nie martw – powiedział szyderczo. – Zajmę się nimi.
I faktycznie, zajął się. W lesie nikt nie zastanawia się nad pochodzeniem dwóch niewielkich kopców ziemi porośniętych paprociami.
Potem poszło już z górki. Wraz z Irishem i paroma ludźmi wparowali do siedziby dowództwa i wybili wszystkich w środku. Następnego dnia wszystkie posady były już obsadzone i wszystko działało jak przedtem.
Doris w końcu odpuściła i nie nalegała, by Francis zamieszkał z nią w jakimś odludnym miejscu. Irish w jakiś sposób ją oczarował i z głowy wyleciały jej wszystkie niebezpieczne myśli związane z zakładaniem rodziny z bratem.
Tamtego dnia do Bulgota dotarło, jakim jest nieudacznikiem. W całym życia kochał dwie kobiety. Jedna nie żyła, a druga była jego siostrą. Miał nielicznych przyjaciół, którzy mimo wszystko mu ufali. Zabił wszystkich. I co z tego miał? Ciepłą posadkę, mnóstwo podwładnych i pogardę całego świata tylko dla siebie. Może i publicznie mu się kłaniali, lecz za jego plecami mówili o nim „sprzedawczyk”, czy „zdrajca”. W sumie, to wolał się nie zastanawiać, jak o nim mówili.
Obiecałeś – ta myśl pojawiła się w jego głowie niespodziewanie, ale już nie próbował jej od siebie odganiać. Choć w środku, nadal zaprzeczał.
Okazało się, że w butelce nie znajduje się woda, a whisky – jego ulubiony napój, przez ostatnie kilka lat. Prychnął i nalał sobie pełną szklankę. Wziął do ust białą tabletkę, popił ją i połknął.
Wanna była już niemal pełna i para wypełniała cały pokój, ograniczając widoczność do minimum. Obiecałeś. Nie, nic nie obiecywał. Zakręcił kurek i położył nóż na wannie. Zanurzył fragment płetwy w wodzie. Była gorąca jak wrzątek i dotkliwe parzyła spękaną skórę zwierzęcia. Nie cofnął jej jednak prędko, lecz powoli.
Obiecałeś. Powoli zaczął zanurzać się całkowicie w parzącej wodzie, a ciepło odganiało wszystkie myśli, poza jedną. Obiecałeś. Woda sięgała mu pod samą głowę. Sięgnął po nóż. Obiecałeś. Nie.
Ostrze śmignęło wolno w powietrzu, odbijając światło jarzeniówki i znalazł się w prawej płetwie delfina. Lewa wysunęła się powoli z toni ociekając wodą i zatrzymała parę cali na taflą.
Obiecałeś. Oblizał spękane wargi. Tak – pomyślał i podciął sobie żyły.



THE END [this time, it’s really over]


Jak wrażenia? Ostatni wpis (naprawdę), więc miło by było, gdyby każdy zostawił tego jednego komenta ;) Bajo, do zobaczenia na innych mych blogach, bo z pisaniem jeszcze nie kończę, na wasze nieszczęście ;)
PS: Zapraszam na mego w pełni autorskiego bloga z opowiadaniami fantasy ;)
http://trust-no-one-you-idiot.blogspot.com/