sobota, 9 listopada 2013

Tym razem naprawdę koniec! xD

Wyszło, jak wyszło, ale jeszcze jedna notka xd Ale tym różni się od poprzedniej, że o ile i tu jest smęcenie, to jest tu jeszcze jedna, bardzo ważna rzecz. Flaczki, mózgi, czaszki, jucha, bebechy, rzeź :D
Tytuł, jak zwykle, nieadekwatny xP

“He's come so far to find the truth, he's never going home"


Znowu czuł ten dokuczliwy ból głowy dręczący go od... Nawet nie był już do końca pewien, od kiedy; ale wydawało mu się, że od jakichś dwóch lat. Czyli mniej więcej od tego czasu, w którym zginęła jego siostra. To znaczy się, sama nie zginęła, ale nie było konieczności roztrząsania tożsamości zabójcy i wyznaczania winnych, bo jakoś nikt się do tego nie garnął; może poza Kowalskim, ale jego przywiązania do Doris nikt, włącznie z Bulgotem, nie potrafił pojąć.
Ciężarówka po raz kolejny podskoczyła na wyboju, a delfin uderzył głową w jeden z metalowych prętów podtrzymujących całą konstrukcję tyłu pojazdu i syknął cicho, po czym popatrzył przeciągle na wilka siedzącego za kierownicą z wyrzutem. Musiał przyznać, że po wielu latach patrzenia na świat tylko jednym okiem, widok z pary oczu wydawał się niecodzienny, aczkolwiek znacznie lepszy, pełniejszy. Oczywiście blizna pozostała, a miejsce, gdzie niegdyś była opaska było poranione i blade. Do tego oczy nadal pozostawały różnobarwne, choć teraz prawe było biało-czerwone, a nie po prostu szare. 
Naprzeciwko siedział Kowalski, który raz jeszcze sprawdzał, czy mechaniczne skrzydło, którym zmuszony był zastąpić prawdziwe, działa, jak należy. Parę dni po śmierci Doris polał się żrącym kwasem, ale nie zginął dzięki szybkiej interwencji Skippera i Rico; próbę samobójczą okupił jednak skrzydłem, utratą wzroku w jednym oku i wyglądem. Wielu piór na prawej części twarzy brakowało, a skóra w tamtych miejscach wyglądała, jakby ktoś włożył głowę ptaka do ognia. Jeśli śmierć Szeregowego podczas jednej z misji wywarła na niego spory wpływ, to po śmierci siostry Bulgota stał się całkowicie niewrażliwy na cokolwiek; a przynajmniej na takiego wyglądał.
Obok siedzieli Skipper i Neil, których życie w ostatnim czasie nieco mniej doświadczyło. Oczywiście też nie wyglądali tak, jak w latach młodości, a bardziej jak prawdziwi weterani, lecz w porównaniu do ostatnich przeżyć Rico, czy Kowalskiego nie mieli tak źle.
Sam Rico... Cóż... Jeśli po dwukrotnej utracie ukochanej, do tego za drugim razem być współodpowiedzialnym za jej śmierć da się nie być już tylko pustą skorupą, to nie wiedział, w jaki sposób to osiągnąć. Nie wiedział co prawda, co stało się z dzieckiem, ale jak Bulgot znał Irisha, to nie było to nic dobrego, czy przyjemnego; a znał go całkiem dobrze. Irish nawet posunął się do stwierdzenia, że on i Bulgot są niemal identyczni, jednak każdy, kto się poznał na tym czarnym skurwysynu, wiedział, że jest zdolny do kłamstw, albo i gorszych rzeczy, jeśli są mu na rękę.
Francis zaczął się zastanawiać, co tak właściwie tu robi. Moi arcywrogowie - pomyślał z pewną dozą goryczy. Choć sam też nie grzeszę urodą. Po trzech latach ukrywania się, wypłynął w końcu na powierzchnię - tak dosłownie, jak przenośnie - i postanowił spłacić pewne długi. Teraz zamierzał zająć się ostatnim z nich.
Wóz podskoczył po raz kolejny i zatrzymał się.
- Jesteśmy - oznajmił wilk, odwracając się do tyłu.
Pasażerowie skinęli głowami, wzięli broń i wysiedli z ciężarówki, po czym kierowca nawrócił i odjechał.
Przed nimi wznosił się wysoki budynek, postawiony góra parę lat temu, który mógł mieć jakikolwiek kolor, bowiem ze względu na środek nocy nie dało się go określić. W wielu oknach paliło się światło i w nielicznych dało się dostrzec sylwetki osób znajdujących się w środku apartamentowca.
- Trochę inaczej to zapamiętałem - mruknął Skipper.
- Nic dziwnego - odparł Bulgot chrypliwym głosem. - Ostatnio gdy tu byliśmy leżały tu same gruzy i zwłoki. Co by o Irishu nie mówić - potrafi się chłopak zorganizować.
- Tak, to prawda - odrzekł ze smutnym uśmiechem Neil. - Aż za dobrze.
- Myślałem, że gdy tu wrócimy, powrócą jakieś miłe wspomnienia - wyznał dowódca pingwinów. - Ale wiemy, że w miejscu, gdzie wydarzyła jedna z największych zdrad i rzezi w historii raczej nie można oczekiwać miłych wspomnień.
- Mogę wiedzieć, gdzie my do chuja jesteśmy? - zapytał poirytowany melancholijnością towarzyszy Kowalski.
- Tutaj kiedyś było Bractwo - wyjaśnił Francis. - Tutaj wszystko się zaczęło.
- I tutaj się skończy - powiedział Skipper.
Po tych słowach grupa skierowała się ku wejściu do garaży. Bulgot podważył drzwi, a te dalej podniosły się same. Podziemia były dość obszerne i dobrze oświetlone. Co ciekawe, na parkingu nie stało ani jedno auto. Doszli do windy, przechodząc przez pusty garaż, przywodzący scenerią typowy film grozy z psychopatą w roli głównej; a oni byli typowymi nastolatkami idącymi na rzeź. Ta myśl pojawiła się niechciana w umyśle Francisa i choć nie była do końca pozbawiona sensu, to delfin szybko ją od siebie odepchnął.
Weszli do środka windy i wcisnęli przycisk z numerem -15, po czym odbezpieczyli broń. Mieli jednak nadzieję, że na razie nie będą musieli jej używać. Winda była typowym tymczasowym modelem – klatka, tak, jakich używa się choćby w kopalniach. W miarę zjeżdżania coraz głębiej pod ziemię, czuł się coraz mniej pewnie, podobnie zresztą jak pozostali; może nie licząc Kowalskiego, który miał tak samo obojętny wyraz twarzy, jak zawsze.
Klatka zatrzymała się z szarpnięciem i otworzyła, ukazując komandosom długi tunel oświetlony podłużnymi lampami zaczepionymi pod sufitem, dającymi słabe światło. Wyszli z windy i zaczęli się kierować ku majaczącej w oddali plamce czerwieni – zapewne wielkiej sali, podobnej do tej, która była kiedyś na statku Irisha. Z oddali dochodziły do ich uszu ledwie słyszalne dźwięki pianina.
Zaczęli powoli iść przed siebie, by bez większych trudności dotrzeć do owego czerwonego punktu, który faktycznie okazał się wielką salą. Podłogi wyłożono czerwoną wykładziną, podobnie jak ściany, ale tylko na dole, bowiem na wyższym poziomie, do którego dało się dojść po schodach, wszystko było idealnie białe. Nad wszystkim górował złoty żyrandol. Jedyną rzeczą na górnym poziomie, która nie była biała, był Irish, siedzący za pianinem, z tym swoim uśmieszkiem pełnym satysfakcji.
- Witam ponownie – powitał ich delfin. – Ile to już lat? Siedemnaście? Czyż nie urządziłem się nieźle? – zapytał retorycznie. – I tym razem nikt mi tego nie utopi. – Spojrzał przeciągle na Skippera i Bulgota.
- Dobra Irish, koniec pierdolenia – zaczął Neil. – Rozwalimy cię, wyjdziemy i do widzenia.
- Chcecie mnie rozwalić? – Zrobił smutną minę. – Pobrudzicie ściany – rzucił oskarżycielsko, ruchem płetwy wskazując biel, która go otaczała. Podszedł do barierki znajdującej się na końcu swoistego podziemnego tarasu i spojrzał z góry na komandosów. – Dziwi mnie to, że sami się nie pozabijaliście, po tym, co tam się wyrabiało – oznajmił w końcu, szczerząc zęby w uśmiechu. – Jeden zabił narzeczoną drugiego, inny syna tamtego, czwarty przyjaciela tego pierwszego… No, trochę tego jest, co? – Z jego gardła wydobył się gardłowy śmiech, który zabrzmiał naprawdę upiornie. – Dziwny świat, co poradzić. No, było miło, powspominaliśmy, ale teraz muszę kończyć.
Po jego słowach, zza mebli i ścian wyłonili się jego podwładni i od razu zaczęli strzelać. Bulgot zdążył tylko złapać kątem oka klatkę piersiową Skippera rozrywaną przez dziesiątki pocisków oraz jego twarz, którą spotkał podobny los. Prawą płetwą złapał za karabin i nacisnął spust. Potem jego lewicę zalały naprzemienna fale ciepła, chłodu i bólu. Rzucił okiem w jej kierunku, a raczej tego, co z niej zostało. Cienkie strzępki mięśni, nerwów, kości i krew z nich skapująca. Spróbował dostać się do Irisha, co przypłacił kilkoma kulkami z brzuchu; udało mu się jednak dotrzeć do przeciwnika, lecz był zbyt zmęczony, by skutecznie z nim walczyć. Wylądował na białej podłodze, uderzając się w resztki lewej płetwy. Jego głowę ponownie wypełnił tępy ból, a przed jego oczyma zaczęły stawać mu obrazy z przeszłości; jego płetwy zaciskające się na szyi siostry, nóż wchodzący w pierś Jeffersona, kula, którą otrzymał od niego Rockgut. Wszystko to i wiele innych rzeczy uderzyło w niego z siłą tsunami, lecz nie zamknął oczu i spojrzał w brązowe oczy swojej zguby, pozbawione wyrazu. Oczy Irisha.
- Cóż mogę rzec. – Zrobił zamyśloną minę. – Ujebałeś mi podłogę. – Podniósł z ziemi długi, żelazny pręt i uniósł go.
***
- Dziwny świat, co poradzić. No, było miło, powspominaliśmy, ale teraz muszę kończyć.
Kowalski wyjął z pochwy nóż przytroczony do karabinu i wbił go aż po rękojeść w kark Rico. Broń wyleciała ze skrzydeł ptaka, a on sam zaczął trząść się konwulsyjnie i osunął się na ziemię, po to, by naukowiec mógł wystrzelić w jego głowę parędziesiąt pocisków, zmieniając twarz w czerwonawą, mokrą breję.
Nie lepszy los spotkał Skippera; ale on zdążył chociaż wystrzelić, zanim jego wnętrzności wylądowały na ścianie, nieco poniżej mózgu i fragmentów czaszki, a to, co zostało z ciała opadło bezwładnie na podłogę.
Bulgot już wtedy nie miał jednej płetwy, co nie powstrzymało go przed ostatnim heroicznym czynem w życiu – próbą zabicia Irisha, skazaną oczywiście na porażkę. Ssak w połowie leżał, w połowie siedział, wspierając się plecami o barierkę i plując krwią, która wypływała jednocześnie z kikuta i kilku ran w brzuchu oraz klatce piersiowej. Irish powiedział coś i podniósł leżący na ziemi pręt, zamachnął się i uderzył z całą siłą w głowę Francisa. Czaszka nie wytrzymała i pękła, a spod skóry zaczęła lecieć czerwona ciecz; kolejny cios pozbawił kształtu połowy twarz, rozbryzgując dookoła fragmenty kości i mózgu. Kolejne uderzenia całkowicie odebrały głowie jakikolwiek kształt i nadały jej kolor tylko i wyłącznie czerwony.
Strateg podszedł do swojego wspólnika, który odprawił wszystkich swoich ludzi.
- Ładnie zrobione pingwinie, bardzo ładnie – powiedział z promiennym uśmiechem, który na jego twarzy wyglądał groteskowo i strasznie. – Coś takiego trzeba uczcić butelką dobrego wina! – Wyjął spod pianina butelkę drogiego czerwonego alkoholu i nalał dwie lampki. Napili się.
Kowalski załatwił już większość spraw, ale jedna wciąż mu pozostawała. Jednym okiem złapał leżący na stoliku złoty łańcuch, taki jak zakładają czarni gangsterzy w filmach. Podszedł do niego, wziął go w swoje skrzydła i poprzewracał nim parę razy, mierząc jego długość, a następnie zbliżył się do delfina.
- Nie uważasz, że zajebiście wyglądałbyś w takim złotym łańcuchu? – zapytał, gdy ssak stał do niego tyłem, po czym zarzucił mu owy naszyjnik na szyję i zaczął go dusić. Na początku Irish się miotał, lecz po chwili odzyskał swój chłodny spokój, złapał za butelkę i rozbił ją na głowie pingwina, zaś ten spadł na ziemię.
- Po tym wszystkim chciałeś mnie tak po prostu mnie orżnąć, ptaszku? – zadał z przekąsem pytanie, podnosząc jeden z leżących na instrumencie obok noży. Cholera, czemu nie zauważyłem dych jebanych noży? – Nie tak robi się interesy z Irishem. – Lewe skrzydło nielota zaczęło wędrować ku najbliższemu ostremu przedmiotowi. Nie umknęło to uwadze delfina, który się zamachnął i rzucił trzymaną w płetwie bronią, a ta przybiła skrzydło Kowalskiego do stolika. Pingwin poczuł potworny ból, choć nie tak wielki, jak wtedy, gdy polał się kwasem, i przeciętą żyłę. Szarpnął się i syknął, gdy kolejne mięśnie zostały przecięte. Ssak podniósł już drugi nóż. Ptak nie zamierzał tracić więcej czasu. Pociągnął z całej siły i wyrwał skrzydło z pułapki, przy akompaniamencie własnych okrzyków bólu. Podbiegł do broni, która przed sekundą była wbita w jego przedramię i ujął ją w swoją prawicę, by rzucić się w kierunku delfina. Ostrze wbiło się w brzuch przeciwnika, ale Kowalski okupił to raną w plecach, zadaną przez Irisha. Para noży zadawała serię śmiertelnych pchnięć przez jakąś minutę, aż pingwin poczuł, że opuszczają go siły. Już całkowicie zniekształcił organy delfina, a widział je dokładnie, to ran w jego brzuchu było tak wiele, że bez trudu widział jego wnętrze. Ostrze śmignęło w powietrzu po raz ostatni i zostało w splocie słonecznym, a ptak poczuł, że coś odciąga jego głowę do tyłu, a potem tylko dotyk ciepłej od krwi stali na swojej szyi, która została podcięta jednym wprawnym ruchem. Całkowicie pociemniało mu w oczach i wydawało mu się, że spada.

El classico ending, isn’t it? xD
Łooo Jezu, zapomniałem byłem! xd Dedyk dla Asi! xD Asia, masz mnie zdrowo opierdolić, jak już to przeczytasz! xD