Łaaaahhh!!! Dziś notka całkiem długa (jak na mnie xD) i myślę, że
sporo się w niej dzieje. Pada okazjonalnie jeden wulgaryzm, ale to tak wiecie,
By The Way xD
Rozdział VIII: Raz, Dwa, Trzy… Dziesięć!
Dziewięciu komandosów wracało do bazy po zwieńczonej sukcesem
misji. Dwaj dowódcy wlekli się w tyle, cali oblepieni piórami, sierścią i
okazjonalnie skórkami od bananów. Tu i ówdzie, lasery wypaliły dziury w futrze
i piórach, ukazując skórę. Jefferson i Skipper jeszcze nigdy nie zostali tak
upokorzeni. Kiedy podkomendni świętowali sukces, oni człapali daleko w tyle,
użalając się nad sobą. Kiedy doszli do bazy, wszyscy od razu do niej wskoczyli.
Naukowcy siedzieli przed telewizorem, oglądając „Gołe Klaty Ninja 36: Zemsta
Lemurożernych Zombie”.
- A co to? Czy ty czasem nie skręciłeś kostki? – spytał lider
pingwinów Chestera.
- Skręcił, ale już zdążyliśmy ją nastawić szefie. Nic wielkiego, z
odpowiednim sprzętem – odparł za kolegę Kowalski, a następnie zmienił temat –
Ktoś jeszcze ogląda?
Jak dało się przewidzieć, wszyscy, poza dowódcami, przystali na
propozycję. Upokorzeni liderzy musieli się niezwłocznie umyć, ale był jeden
problem – było już po dwudziestej czwartej, a to oznaczało, że jedyną dostępną
wodą, jest ta w basenie. Wtedy przypomnieli sobie o tym, że wcześniej ją
podgrzali. Teraz tego żałowali, lecz mimo wszystko wskoczyli do basenu,
przygotowani na uderzenie fali gorąca. Dlatego właśnie lodowatość wody wydała
im się jeszcze większa, gdy w końcu się w niej znaleźli. Nawet Skipper,
niezwykle odporny na chłód, musiał przyznać, że ciecz była lodowata. Nie
zważając na zimno i dygotanie własnych ciał, zmyli z siebie – miarę możliwości
– większość przedmiotów. Skipper i tak musiał odczepiać jedną skórkę od banana,
bowiem przykleiła się do niego, za sprawą niezwykle silnego kleju.
- Smołę, to jeszcze rozumiem, ale superglue, to już przegięcie –
burknął pod nosem ptak.
Komandosi wskoczyli obolali do bazy i ujrzeli podkomendnych
oglądających w pełnym skupieniu film. Nie mieli już dzisiaj sił dosłownie na nic,
więc położyli się spać.
***
Następnego dnia liderzy wstali jako ostatni. Zgodnie z
przewidywaniami naukowców, Skipper i Jefferson, odpuścili sobie drobne
złośliwości, takie jak czyszczenie podłóg. Właśnie z tego powodu, Kowalski i
Chester postanowili im odpuścić, bo zostali już wystarczająco upokorzeni.
Następne osiem misji przebiegło bez problemów. Zero wpadek, alarmów, czy
potknięć. Za każdym razem, wszystko szło jak z płatka. Na koniec, zostało
potencjalnie najprostsze zadanie – zdobycie przedmiotów, potrzebnych do
wynalazków. To miało być dla komandosów małe piwo, bułka z masłem. Jednak nie
wiedzieli, że to miała być najtrudniejsza i najbardziej niebezpieczna z tych
dziesięciu operacji.
***
Chester i Kowalski zostali wysłani na wieczorny patrol po zoo. W
całym obiekcie panowała nieprzenikniona cisza, nie zakłócana nawet lemurzymi
imprezami. Kiedy komandosi zakończyli oględziny i stwierdzili, że nie zauważyli
nic podejrzanego, weszli na wieżę zegarową. Roztaczał się stamtąd widok na cały
Central Park. Przyjemny letni wietrzyk muskał ich twarze; liście na koronach
drzew poruszały się w rytm podmuchów, szeleszcząc przy tym cicho, trawa bujała
się nieznacznie, a nieliczne chmurki sunęły po niebie, zasłaniając niektóre
gwiazdy.
Ssak podszedł do dzwonu i zaczął czegoś szukać. Po chwili wrócił z
dwoma butelkami piwa i otwieraczem. Podał jedną z nich pingwinowi, a następnie
usiadł koło niego.
- To za co dziś pijemy przyjacielu? Za zwycięstwo? – spytał lemur.
- Za zwycięstwo – odrzekł nielot, po czym obaj żołnierze zaczęli
pić zawartość butelek.
***
Kilka dni później dowódcy ogłosili, że operacja „Cybermarket”
rusza o godzinie dwudziestej. Podział zadań był taki jak zwykle – naukowcy
zabezpieczenia, reszta akcja zasadnicza. Kiedy nadszedł czas na rozpoczęcie misji,
wszyscy ochoczo opuścili zoo kierując się w stronę sklepu z elektroniką. Ze
względu na to, że dziś była niedziela, market zamknięto szybciej niż zwykle.
Komandosi dostali się do środka szybem wentylacyjnym. Kowalski i Chester
dostali się do panelu sterującego systemami obronnymi, bez uruchomiania alarmu;
a przynajmniej tak myśleli. Bez przeszkód wyłączyli wszelkie zabezpieczenia i
pozostali ruszyli do środka w poszukiwaniu przydatnych przedmiotów.
Po kilku minutach dało się usłyszeć otwarcie drzwi i wejście do
środka kilku osób. Do uszu żołnierzy dotarł dźwięk pociągania nosem, a
następnie donośny, basowy głos.
- Czuję coś, czego nie czułem już od bardzo dawna. O’Neil,
McCarthy! Sprawdźcie boki, a
ja pójdę środkiem.
- Tak jest panie komisarzu! – odparli pozostali przybysze.
Na dźwięk pierwszego głosu, Kowalski zaczął się zastanawiać, skąd
go zna. Przeszukiwał najstarsze wspomnienia i kiedy zdołał sobie to
przypomnieć, chciał ostrzec Chestera, ale zobaczył, że lemur leży nieprzytomny
na ziemi. Próbował krzyknąć na cały głos, by ostrzec resztę przyjaciół, ale
przeciwnik był szybszy i zanim pingwin zdołał cokolwiek zrobić, padł bezwładnie
na podłogę.
***
Skipper słyszał otwierane drzwi i jakieś przytłumione głosy, ale
niespecjalnie się tym przejął. Przecież, gdyby pojawiło się jakiekolwiek
zagrożenie, Kowalski ostrzegłby ich niezwłocznie, prawda? Dlatego nie zważając
na wszystko, dalej ładował przedmioty do brzucha Rico.
- Jeff, jak wam idzie? – zapytał dowódcę lemurów, nie oglądając
się za siebie.
Nikt mu nie odpowiedział. Odwrócił się i ujrzał trzech ludzi.
Dwaj, znajdujący się po bokach nie wyróżniali się niczym szczególnym, ot zwykli
policjanci, w miarę chudzi, nie za wysocy, standard. Większą uwagę przyciągał
ten w środku. Nieprzeciętnie wysoki, barczysty, chodzący w okularach
przeciwsłonecznych, pomimo środka nocy, w jednej ręce trzymał Kowalskiego,
który bezwładnie bujał się w rytm kroków policjanta.
- Pingwiny – rzekł gliniarz. – Dawnośmy się nie widzieli, śmiecie.
Pamiętacie mnie jeszcze?
- No to już cholerna przesada – powiedział Skipper sam do siebie.
Przed nim stał dawny Oficer X. Teraz pewnie komisarz.
- Pora rozliczyć się za to i owo.
- Panie komisarzu, czemu gada pan do tego ptaka? – spytał niezwykle
blady podkomendny X-a.
- O’Neil, czy pytałem się was o coś? Nie? Więc się zamknij i weź
te lemury.
Policjant wzruszył ramionami i zabrał się za wykonywanie zadania.
Skipper wyrwał się za szoku i krzyknął do Rico:
- Rico, schowajcie się!
Ptak był na tyle szybki, żeby uniknąć ciosu ze strony O’Neila,
lecz Szeregowy nie miał tyle szczęścia i został złapany przez drugiego z ludzi
X-a. Dowódca pokazał na migi psychopacie, gdzie ma się skierować, a ten
natychmiast skierował się we wskazane miejsce. Znaleźli się za jedną z wielu
półek, na których stały rozmaite płyty z muzyką.
- Rico, dajcie snajperkę na strzałki usypiające – rozkazał
Skipper.
Komandos przybrał pytający wyraz twarzy, ale wydał posłusznie
wzmiankowany przedmiot swojemu kapitanowi, zaś ten załadował broń, wspiął się
na półkę i poszukał wzrokiem policjantów. Gdy ich znalazł wycelował w X-a. Nie
widział niczego innego, całkowicie skupił się na swoim wrogu. Wycelował i już
chciał nacisnąć spust, kiedy usłyszał kilka krzyków, a następnie wystrzałów.
***
Aaron
***
Widziałem całe zajście z szybu wentylacyjnego, w którym zdołałem
się schować, gdy ci idioci ogłuszali resztę oddziału. Zdrowo się zdenerwowałem,
gdy zobaczyłem, jak ci kretyni rzucają moimi przyjaciółmi, jak szmacianymi
lalkami. Na szczęście ich przełożony nie był tak głupi, na jakiego wyglądał.
- Uważajcie patałachy! To nie zabawki!
Po zaistniałej sytuacji, patałachy trochę się ogarnęły i bardziej
uważały. Gdy zebrali już wszystkich ogłuszonych, dowódca ich policzył, po czym
rzekł:
- Albo mnie jeszcze trzyma po wieczorze kawalerskim Mike’a, albo
brakuje dwóch pingwinów i jednego lemura.
- A gdzie tam panie komisarzu! Coś się panu pomyliło, tych
pchlarzy było tylko tyle – powiedział to ten rudy i strasznie blady, po czym
podniósł Jeffersona i zaczął go przerzucać z ręki do ręki. Tego było mi za
wiele. Skoczyłem na niego i zacząłem go gryźć. Debil krzyczał:
- Kurwa! Zdejmijcie to ze mnie!!!
- Nie ruszaj się O’Neil! – odparł drugi kretyn.
Po chwili, usłyszałem kilka strzałów. Na początku, nie czułem
dosłownie nic, ale po paru sekundach, gdy po moim boku zaczęła płynąć ciepła
ciecz, moje ciało przeszył ból. Siły mnie opuściły i spadłem na ziemię. Potem
nastała nieprzenikniona ciemność.
***
***
Wszyscy w sklepie zamarli, po wystrzałach. Pierwszy ocknął się X.
- Ja pierdolę, z jakie grzechy, muszę dowodzić takimi idiotami?
- Panie komisarzu, ja mogłem zginąć! – bronił się O’Neil.
- Z powodu lemura? Spadaj stąd, zanim naprawdę się wnerwię.
Skipper podążał wzrokiem za Irlandczykiem, a gdy ten znalazł się
przy wyjściu, pingwin strzelił w jego kierunku. Policjant padł nieprzytomny na
ziemię.
- Teraz jeszcze dwóch – mruknął do siebie nielot.
Do głowy wpadł mu pewien pomysł. Pokazał Rico kilka znaków, a ten
skinął głową. Komandos wskoczył na jedną z szafek, po czym wydobył ze swojego
brzucha broń podobną do tej, którą trzymał Skipper. Wycelowali. Dowódca dał
kilka kolejnych sygnałów, a następnie pod nosem policzył do trzech.
- Jeden… Dwa… Trzy.
Pingwiny wystrzeliły w tym samym momencie. McCarthy od razu
poleciał na jedną z półek, która przewróciła się pod naporem jego ciała. Gdy
policjant w końcu znalazł się na ziemi, już spał. Z X-em nie poszło już tak
łatwo. Mężczyzna uniknął strzałki, która wbiła się w ziemię za nim. Pingwini
lider podniósł głowę znad celownika i szepnął do siebie:
- To już za dużo, jak na moje nerwy…
Komisarz biegł w stronę ptaka, przeskakując nad powalonymi
regałami i nie zważając na nic. Skipper spróbował uskoczyć w bok, ale jego przeciwnik
był szybszy. X uśmiechnął się triumfalnie, lecz po chwili jego wyraz twarzy
całkowicie się zmienił, w co najmniej głupkowaty. Człowiek upadł nieprzytomny
na podłogę, niemal zgniatając pingwina. Za nim stał Rico, trzymający swój
karabin snajperski. „Cholera, nie wierzę, udało się” – pomyślał dowódca.
***
Komandosi wracali do zoo w paskudnym humorze, pomimo sukcesu
misji. Pewnie dlatego, że stracili dziś kompana. Przez całą drogę nikt nie
odezwał się nawet słowem. Rico szedł na samym końcu, bowiem niósł ciało Aarona.
Kiedy dotarli do bazy, każdy usiadł przy stole, na którym pingwin położył
martwego lemura. W jego ciele tkwiły trzy kule, które wbiły się bardzo głęboko.
Powieki Aarona były szeroko otwarte, pozwalając dostrzec zdziwienie w jego
błękitnych oczach. Jego złote futro było posklejane zaschłą krwią, która
wypłynęła z ran. Usta miał lekko rozchylone, jakby w chwili śmierci próbował
złapać jeszcze jeden oddech.
Jefferson wyszedł na górę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza i
pozbierać do kupy rozbite myśli. Przysiadł na wodą i schował twarz w dłoniach.
Aaron od zawsze był w jego oddziale, a teraz leżał tam na dole. Martwy. Starał
się uspokoić skołatane nerwy, lecz żadną miarą nie potrafił. Jego ręce się
trzęsły, a jego serce biło w nierównym rytmie. W pewnym momencie,
nieskazitelnie gładka tafla wody, zaczęła stawać się nierówna i pofalowana.
„Deszcz. Idealnie pasuje do sytuacji” – przemknęło przez myśl ssakowi.
C.D.N.
Jak wam się podobało?
Poprzednie notki były troszkę
„luźniejsze”, więc jedna taka jak zwykle nie zaszkodzi :P
Spodziewaliście się trupa?
Powrotu X-a?
biedny Drake.
OdpowiedzUsuń